Mama na Politechnice, czyli jak Pan Magister "made my day"

Kiedy jesteś mamą roczniaka czasem musisz wybrać. Zmęczony mąż, czy spokojne spotkanie ze znajomymi. Pisanie pracy jedną ręką, czy o drugiej w nocy, kiedy dziecko w końcu śpi. Pójść na zajęcia, czy zostać ze smarkającym brzdącem. Jednak czasem nie można wybierać.

To był taki dzień. Mąż musiał być w pracy, a ja musiałam być na kolokwium. Rana dyskutowaliśmy, co z naszym synem - może zdążę wrócić, tak żebyś Ty wyjechał? A może pojedziemy razem i najpierw skoczymy na uczelnię a potem do pracy? A może kiedy indziej to kolokwium? No, ale jak, jak już nie ma czasu?

Decyzja zapadła. Biorę Młodego. Poszło nawet sprawnie. Ja jeszcze miałam chwilę na naukę, mąż się też przygotowywał, wszystko na zakładkę. Ostatecznie zdążyłam nawet wyjść chwilę wcześniej i zebrać zaległy wpis do indeksu. 

Michael zrobił furorę, co często się mu zdarza. Bo taki mały. Bo taki kolorowy. Bo patrzy na mnie. Bo się uśmiecha. Bo się krzywi. No serio, nie miałam pojęcia wcześniej, że tylu ludzi lubi dzieci. A nasze przez swoją karnację i radosne usposobienie zbiera całą uwagę otoczenia. Oczekiwanie na kolokwium było radosne, ale w końcu przyszedł Pan Magister z testami.

Swoim zwyczajem, zamiast zapytać czy możemy, cupnęłam z Młodym w pierwszym rzędzie. Nastawiona na wszystko (a nuż nas Pan Magister wyrzuci i każe przyjść w innym terminie?), czekałam. Michael zwracał uwagę większości studentów, zaczepiając co poniektórych głośnym "hyy!".  Patrzę, patrzę.. a Pan Magister nic! No to zostajemy na kolokwium.

Pierwsza minuta przebiegła gładko. Mały, memłając długopis, siedział mi na kolanie. Druga minuta zaczęła się robić problematyczna. Michael chciał drugi długopis, zrzucał swój na podłogę i sięgał po moją kartkę. Zostawiłam go na podłodze i starałam się przytrzymywać rozkładane siedzenia, żeby sobie nie zrobił krzywdy, jednocześnie pisząc test z drugiej strony.

Wtedy do akcji wkroczył Pan Magister. Zaczął delikatnie zagadywać Michaela i ochraniać go przed wystającymi częściami ławek. Kiedy Michael zaczął wpełzać pod siedzenie kolegi, chciałam go wziąć z powrotem na kolano, ale - uwaga - Pan Magister wyciągnął do niego ręce i zapytał mnie czy może.

"Proszę.." odpowiedziałam, bo aż mnie wmurowało. Sytuacja jak z artykułu o ludzkim profesorze (słyszeliście?). Resztę kolokwium (czyli jakieś pięć-dziesięć minut, bo szybko dokończyłam test) Michael spędził u Pana Magistra na rękach i tak spacerowali po sali, obserwując studentów.

Wiecie co? Nie wiem, czy uważacie to za normalne, dziwne, częste, niespotykane, oczywiste, czy wyjątkowe. Dla mnie było wspaniałe. Co prawda na naszym wydziale bardzo często spotykam się z życzliwością kadry. I panie z dziekanatu, i profesorowie, i panie sprzątaczki. Tylko większa część studentów płci męskiej, z którymi się nie znamy, tak patrzy z ukosa, ale jeszcze - miejmy nadzieję - dorosną.



Piszę ten tekst, bo myślę, że to fajnie wiedzieć, że dookoła są jeszcze przyjaźni ludzie, którzy zamiast szukać problemów, wyciągną pomocną dłoń, czy wezmą Twoje dziecko na ręce.
A wy co o tym myślicie?



You Might Also Like

0 comments