Polindtrip #1 - Jak zaskoczyło nas Quatar Airways i pierwsze wrażenia po przylocie


Wielogodzinna podróż z o-mało-co-rocznym dzieckiem jest dużym wyzwaniem. Żeby było ciekawiej - nigdy dotąd nie leciałam jeszcze samolotem, a co dopiero na inny kontynent.

Nasza podróż rozpoczęła się jeszcze 14 grudnia, dzięki dobroci mojej Chrzestnej Mamy, która pomimo masy spraw na głowie znalazła czas, żeby nas przenocować i jeszcze nakarmić (dziękujemy!). Wylot był 15 grudnia z Warszawy. Przesiadka w Doha w Katarze. Przylot do Cochin w Indiach (już 16 grudnia), a potem jeszcze jakieś dwie godziny jazdy z lotniska.

Michael najlepiej bawił się na naszym warszawskim lotnisku - mieliśmy sporo czasu, więc wybiegał się. Lecieliśmy liniami Quatar Airways (ogólnie sobie chwalimy, chociaż.. ale to za chwilę!). Mają fajny zwyczaj wpuszczania rodzin z małymi dziećmi przodem, jak chyba większość linii, rejsowych. Nie wiem, ale słyszałam, że w tej kwestii odstają głównie tanie linie.


To my na pokładzie - jeszcze wypoczęci i, w porównaniu do tego co nadejdzie, w pełni sił.

Kiedy nadszedł moment zapięcia pasów byłam nieco skonsternowana. Kto widział pasy dla niemowląt w samolocie to może się domyślić dlaczego. Zamiana bezpiecznej Tuli na ten farfocel wydawała mi się dość głupia. Szczególnie, że Michael akurat spał. Teraz już po obejrzeniu wielokrotnie filmów z instrukcjami "jak się zachować w razie niebezpieczeństwa" to pasy mają tę przewagę, że w Tuli trudniej byłoby mi przybrać z Michaelem taką skuloną pozycję bezpieczną. Ale równie dobrze chłopak mógłby w ogóle pasów nie mieć. Popatrzcie sami.


Takie pasy oferuje się niemowlętom, a właściwie maluchom do drugiego roku życia. Sprzączka w ogóle nie trzyma, pas się luzuje, młody wypełza.

Podróż przebiegała w miarę sprawnie, mimo że Michael - czego można się było spodziewać - obudził się zaraz po opuszczeniu Tuli. Oczywiście było go ciężko utrzymać w miejscu, ale trochę zajął się gazetami, trochę pojadł mleka, trochę ponosił go Pan Steward.


Z posiłkami było ciężko, ale jakoś się tam wymieniliśmy. Swoją drogą całkiem smaczne jedzonko serwowali w drodze do Doha. Kiedy na Michaela "przyszedł czas" i zasnął na piersi przywędrował do nas orszak stewardes. Z zaskoczenia zaczęły śpiewać "Happy Birthday" i wręczyły nam poczęstunek widoczny na pierwszym zdjęciu. Było to wszystko bardzo miłe, tylko że.. niektóre z nich zaczęły zaczepiać młodego, wyraźnie chcąc, żeby posłuchał ich śpiewu. A przecież on dopiero co zasnął! Ale (dzięki Bogu!)  nie obudził się. Także wrażenie zostało bardzo pozytywne, zrobiły sobie z nami zdjęcie i się zmyły. W związku z tym, że Michael spał to poczęstunek w całości przypadł łakomym rodzicom - a co!


Ten pierwszy odcinek z Warszawy do Doha był naprawdę w porządku. Ustawili wysoko poprzeczkę, więc w locie z Doha do Cochin już nie było tak ekstra. Jedzenie indyjsko-podobne, więc właściwie tylko ja narzekam, bo L. był zachwycony. Nasza stewardesa była bardzo formalna, niespecjalnie uśmiechnięta i taka.. zasadnicza, czy wręcz apodyktyczna. Ostatecznie zrozumiałam dlaczego. Na pokładzie do Indii lecieli prawie sami Indusi (czy jak kto już woli tak jak ja - Indianie). Ich zachowanie w czasie podróży dużo bardziej przypominało mi zachowanie wycieczki szkolnej. Chaotycznie, dość głośno. W czasie wysiadania zamiast czekać na swoich miejscach wszyscy już stali i cisnęli się między fotelami. Kojarzy mi się to z tymi nawykami z indyjskich środków transportu, gdzie o miejsce nie jest prosto i prawo dżungli działa bardzo silnie.

A na lotnisku w Doha.. na samo wspomnienie głośno westchnęłam. Jak to opisać? Nagrywając sobie filmik telefonem podsumowałam to zdaniem: "Tęsknię za Europą". No też chaos. Przywilejów dla rodziców brak. Kto pierwszy ten lepszy. Chodzenie na skróty w kolejkach - jak nie zauważysz to cię miną i staną przed tobą. Albo jeszcze lepiej w ogóle w połowie. A check-in to śmiech na sali. Procedura do odbębnienia. Może Ci bramka wykryje broń, jeżeli będziesz ją nosić w kieszeni, ale może i nie. Plus jest taki, że poszło szybko. Za to w Indiach check-in był znacznie dokładniejszy niż w Polsce, ale o tym przeczytacie, kiedy będę pisać o powrocie.

Druga podróż samolotem była o tyle trudniejsza, że my byliśmy już solidnie zmęczeni. Po przylocie do Indii uderzyło mnie gorąco na lotnisku i ta wilgoć! Muszę powiedzieć, że strefa w gliwickiej palmiarni z roślinami tropikalnymi zdecydowanie oddaje ten klimat. Parno, trochę duszno, za ciepło. Byłam już podenerwowana, bolały mnie plecy, a tu jeszcze kazali wypełniać mi jakieś papiery dla cudzoziemców, bez żadnego dobrego miejsca do cupnięcia poza podłogą. W związku z powyższym zamiast kulturalnie, po indyjsku, zwracać się do męża uprzejmie, zdecydowanie bardziej warczałam niż mówiłam. No cóż, biedny. Ludzie się na nas oglądali, ale przecierpiał.

Sapiąc, dysząc i zipiąc na lotnisku, czekając na walizy, ciesząc się że to już końcówka podróży, pałałam wielką nadzieją na to, że jak wyjdziemy na zewnątrz to będzie chłodniej. A guzik! Lotnisko - uwaga, uwaga - było KLIMATYZOWANE! Wychodząc poczułam się jakbyśmy weszli do sauny, a to była noc. O wietrze można zapomnieć. Mokrzy, wypatrywaliśmy umówionego wcześniej kierowcy.

W samochodzie było bardzo wygodnie (Toyota Innova to jest to!), klima działała jak powinna - trochę nawet za bardzo. Na szczęście Michael się nie przeziębił. I kiedy już myślałam, że to koniec pierwszych przygód, że zaraz położę się w wygodnym łóżku.. dopiero wtedy się zaczęło.

Ale o tym już następnym razem.


You Might Also Like

0 comments