Polindtrip #2 - Dlaczego nie chcieli Polki w (prawie) żadnym hotelu?

4 rano. Styrani podróżą nie marzyliśmy o niczym więcej niż o łóżku, w którym moglibyśmy się przespać. Nie mieliśmy rezerwacji w żadnym hotelu, pomimo moich wcześniejszych nalegań, mąż uparcie twierdził, że po co, skoro od razu pojedziemy do teściów. A pojechać nie mogliśmy.. Bo trzeba było coś jeszcze dobudować. Ale nic, co za problem, myślę sobie, znaleźć pokój w całkiem sporym mieście.

Wymyśliliśmy sobie jakiś tam limit cenowy i jedziemy szukać. Po hotelach chodził i pytał nasz kierowca, więc czasem trzeba się było wracać, żeby uzyskać konkretniejsze informację, bo jakoś sam z siebie nie dopytywał. Hotel numer 1 - brak wolnych pokoi z klimatyzacją. Nic nie szkodzi, hotel nr 2 jest tuż obok. Pytamy: ten sam problem. Wracamy do hotelu nr 1 - bez klimatyzacji też brak pokoi. Okeeej. Hotel nr 2 nie prezentował się najlepiej z zewnątrz, ale po krótkiej dyskusji o tym, że nie chce nam się szukać, stwierdziliśmy - spróbujmy. Nagle się okazało, jeżeli dobrze pamiętam, że z ceną coś nie tak. I to na tyle, że pojechaliśmy szukać dalej. Hotel nr 3 - brak pokoi. Hotel nr 4 - są pokoje, ceny spoko, idziemy! Wchodzimy rodzinką, patrzą na nas i zaczyna się konsternacja. Okazuje się, że cudzoziemki nie wezmą, bo.. nie mają faksu! A trzeba przefaksować policji informację o tym, że cudzoziemiec spał u nich w hotelu. Dobra, jedziemy dalej. Uprzedzam już z góry, żeby Renjith (kierowca) mówił od razu, że wiezie Europejkę. Hotel nr 5 - już nie pamiętam, co nie grało, ale okolica i elewacja wyglądały tak, że nie miałam ochoty tam zostać na dłużej. Powoli zaczynaliśmy panikować i myśleć o powrocie do hotelu nr 2 bez względu na cenę. Ale okej, po drodze był jeszcze hotel nr 6. Pokój jest? Jest! Cudzoziemców biorą? Biorą! Nareszcie! No to idziemy! Wchodzimy.. I znowu ta konsternacja. Okazuje się, że pokoju o który Renjith pytał jednak nie ma, jest za to tylko jeden bardzo drogi apartament. No zaświtało komuś, że jednak Europejka to sypnie kaską. Oburzyliśmy się i dzięki złości odzyskaliśmy trochę siły na poszukanie hotelu nr 7.

Nie przedłużając - udało się. Co do warunków hotelowych.. No cóż, jakoś zapomniałam zrobić zdjęć wewnątrz pokoju i łazienki, ale nie był to wysoki standard. Łazienka jeszcze w porządku. Nie śmierdziała, była czysta, na brak ciepłej wody byłam przygotowana. Ale to co mnie rozczarowało to łóżko - moim zdaniem najważniejszy mebel w hotelu. Jakoś nigdy nie trafiłam na informacje o tym, jakie są typowe łóżka indyjskie. A są bardzo twarde. Tak twarde, że nie dziwię się, że czasem nie robi różnicy spanie na podłodze. Pościel? Hotel nie zapewnił. Ja jestem z tych, którzy bez przykrycia nie zasną, więc nie pamiętam już pod czym spałam, czy to było ubranie, czy ręcznik. Ale wiecie - nawet telewizorek wstawili.

Na tym narzekania na tamten hotel zakończę. Bo obsługa była wyjątkowo miła, uśmiechnięta, serdeczna, nawet mimo późnej pory. Ogólnie rzecz biorąc - starali się. W cenie było zapewnione śniadanie, na które zeszliśmy po kilku niewygodnych i wyjątkowo gorących godzinach snu. 

Oto widok indyjskiego hotelowego korytarzu. Przypomniał mi czasy różnych miejsc rekolekcyjnych.

Informacja na windzie. Czy czujecie ten urok specyficznego indyjskiego-angielskiego?

Po Michaelu najlepiej widać jak bardzo było nam gorąco.

Zdjęcie wyszło tak sobie, ale te drzwi hotelowej restauracji wyglądały bardzo dostojnie, a jednocześnie przyjaźnie. Najlepiej w całym hotelu. Tylko ciężko chodziły. Nie jestem pewna, czy mam trafne skojarzenia, ale w tych hotelach, do których miałam okazję zajrzeć był taki klimat i taka kolorystyka, która kojarzy mi się z czasami PRL-u. Z filmów. Bo za młoda przecież jestem.

To zdjęcie możecie już kojarzyć - słoń przy portierni. Czy wiecie, że w Kerali nikt nie słyszał o słoniach na szczęście z trąbą do góry i zdecydowana większość rzeźb przedstawia słonie z trąbą na dół - tak jak słoń ją trzyma najczęściej?

Zachwycający hotelowy ogródek. Tam wiał już ożywczy wietrzyk.

Palma - moja indyjska miłość. Pierwsze zdjęcie palmy, które udało mi się zrobić już na spokojnie.

Jedno z moich ulubionych zdjęć. Michael wciąż jeszcze nie w sosie.

Na zdjęciu głównym prezentuje się nasze pierwsze indyjskie śniadanie: te białe chmurki to idli. Co prawda słyszałam o tym, że są robione ze sfermentowanej soczewicy, ale i tak wyobraziłam sobie zupełnie inny smak. Cała reszta to, jak mi podpowiada teraz mąż: chammanthi i sambar curry. Jedno miało być mniej ostre, drugie bardziej, nie dla cudzoziemców. Nie dałam rady żadnego. Ostatecznie podratowano mnie płatkami kukurydzianymi z mlekiem.

Ciąg dalszy nastąpi!

You Might Also Like

0 comments